maj 2017 - Magdalena Witkiewicz

Czas zabrać się do roboty!

Czas się zabrać do roboty. Naprawdę próbowałam przekonać wydawcę, że nie dam rady napisać książki na jesień (a w zasadzie jej dokończyć), ale wszyscy jakoś dziwnie ufają, że dam radę. No ba. Tyle razy mówiłam „kto, jak nie ja?”. Mam nadzieję, że i tak będzie tym razem.

Co teraz piszę?

Wietnam piszę, moi drodzy! Pamiętacie moje opowiadanie, które ukazało się w ubiegłym roku w magazynie Party? Po publikacji dostałam mnóstwo maili z zapytaniem, czy już jest książka, a może będzie? I otóż będzie! Oczywiście, gdy ją napiszę:)

Ruszam z kopyta od zaraz. Czereśnie pisałam bardzo grzecznie. Nie wiem, jak jest z Wami, ale jeżeli chodzi o mnie, to Prokrastynacja jest moim drugim imieniem. Zatem instaluję sobie ponownie przyjaciela każdego leniucha, czyli Cold Turkey!

Ten program skutecznie blokuje mi wszystkie internetowe przeszkadzacze. Kocham go, ale zarazem nienawidzę:) Ale cóż. Podobno już niektórzy skończyli czytać „Czereśnie” i narzekają, że nie mają co czytać. Więc do roboty! Będziecie mnie wspierać i mobilizować? Dedlajn nadszedł!

 

 

Czereśnie zawsze muszą być dwie – podziękowania:)


Tę książkę pisałam bardzo długo. A w zasadzie nie pisałam, tylko o niej myślałam.

Kilka lat temu mieszkający niedaleko ogrodnik moich rodziców, Jan Kreft został poproszony przez mojego tatę, by posadził w ogrodzie jedno drzewko czereśniowe. Gdy to usłyszał, powiedział.

– Ale jak to? Czereśnie zawsze muszą być dwie!

Usłyszałam te słowa i wpatrywałam się w niego jak urzeczona. Przecież to taka oczywista prawda życiowa! W tym momencie zaczęła powstawać historia, która przez te kilka lat bardzo się pozmieniała, ale motyw czereśni pozostał. Panie Janie – bardzo dziękuję za pomysł! Bez Pana tej książki by nie było!

Na początku akcja miała rozgrywać się w moim rodzinnym Gdańsku. Jednak, musze się Wam do czegoś przyznać. (Ze wstydem). Nigdy nie interesowałam się zbytnio historią i tutaj mi przeszkadzało wielce Wolne Miasto Gdańsk. Bałam się, że się nie połapię w tym wszystkim. Obawiałam się, że wiele źródeł będzie dostępnych tylko po niemiecku i mimo iż znam ten język, to sobie nie poradzę, zatem szukałam innego miejsca. Zastanawiałam się nad Gdynią, Sopotem, miasteczkami na Kaszubach, Poznaniem. Dlaczego zatem Ruda Pabianicka?

Przy okazji promocji którejś z moich książek zostałam zaproszona do Empiku w Łodzi. Tam zawsze panuje niesamowita atmosfera. Zupełnie nie wiem, na czym to polega, ale w łódzkim Empiku, czuję się zawsze jak wśród przyjaciół. Siedzimy, rozmawiamy i nie możemy się rozstać! Nawet miejsca na podłodze często są zajęte. (Kinga, dziękuję Ci za tę cudną atmosferę!)

Opowiadałam już wtedy czytelnikom o mojej książce. Zastanawiam się, gdzie umieścić jej akcję. Czytelnicy, a właściwie czytelniczki zareagowali natychmiast:

– Jak to gdzie? W Łodzi!
– W Łodzi? No nie wiem, potrzebny mi jakiś stary dom… – Powiedziałam nieśmiało.
– Mamy stare domy! Na przykład w Rudzie Pabianickiej!
– Tylko to tak daleko, ciężko pojechać na dokumentację… Bo ja wszędzie z dziećmi…
– Zaopiekujemy się!
– …I potrzebny mi las…
– Posadzimy! (To chyba Kasia Tylka zawołała! Kasia, jak tam, rośnie las?:))

No i ta Ruda Pabianicka zaczęła mi kiełkować w głowie. Najpierw „na sucho”. Dużo czytałam, przeglądałam forum Sympatyków Rudy Pabianickiej (dziękuję wszystkim, którzy mi pomogli), rozmawiałam z wieloma osobami, kupiłam jakieś dwadzieścia kilo książek o fabrykantach, Rudzie Pabianickiej i Łodzi, drugie tyle o Polsce w latach międzywojennych.

Później spędziłam kilka dni w Łodzi z mamą i dzieciakami. Zakochałam się w tym mieście. Mieszkaliśmy w pięknych pofabrycznych loftach blisko Księżego Młynu, zwiedzaliśmy codziennie inną część Łodzi. Muzea, ulice, piękne industrialne wnętrza. Bardzo nam się podobało.

Ale wtedy jednak jeszcze nie byłam przekonana.

Potem jeszcze raz pojechałam w tamte rejony. Tym razem z mężem.

Ponownie odwiedziliśmy muzeum włókiennictwa i pojechaliśmy również do Rudy. Gdy zobaczyłam Willę Saurów, całym sercem poczułam, że to tutaj. Widziałam Annę stojącą na drodze, Lunę, taplającą się w kałużach, Zosię, która czeka na ganku na Szymona, a nawet pana Andrzeja siedzącego na starej ławeczce wśród drzew. Poczułam dreszcze na całym ciele. Czułam, że to jest to. Potem poszliśmy na spacer po lesie i znowu zobaczyłam wszystkie wydarzenia, jakbym oglądała film.

To musiało być to miejsce. Ten dom, ten las. Staw Stefańskiego, cmentarz, kościół.

Część akcji dzieje się w Gdańsku. Kocham moje miasto i podejrzewam, że zawsze będzie jego ślad w moich książkach. Teraz nawet czułam się, jakbym nieco je zdradzała.

Przeszłość w mojej powieści to lata trzydzieste. Przewertowałam chyba wszystkie dostępne łódzkie gazety z tamtych lat. Czytałam wróżby, co nas czeka w przyszłości, ogłoszenia i nekrologi. „Wesoły domek” Madame Wróblewskiej naprawdę istniał, o kursach szycia u Grynblatowej wiem też z reklamy w jednej z gazet. Akuszerka Pelagia Zajfertowa przyjmowała w Rudzie Pabianickiej, przy ulicy Legionów numer 5.

Ksiądz Lewandowicz faktycznie był w parafii św. Józefa i naprawdę był niedaleko drewnianej plebanii przy ulicy Kościelnej sad owocowy, któremu ze względu na podmokłe tereny nie wróżono owoców.

Postać mojego Henryka Dworaka została trochę wzorowana na rudzkim fabrykancie Adolfie Horaku. Jednak głównie to były twarde fakty dotyczące majątku. Inne perypetie są zupełnie wymyślone.

Wiem, że w stawie Stefańskiego było wiele samobójstw, a w lasach rudzkich są pozostałości wielu grobów, to z murowanym krzyżem, to z brzozowym.

Willę pofabrykancką trochę pozmieniałam na potrzeby fabuły. Taki przywilej pisarki!

Jednak starałam się, byście trochę posmakowali tego międzywojennego rudzkiego świata.

Jest tyle osób, którym chciałabym podziękować, znowu boję się, że o kimś nie wspomnę. Wynika to tylko i wyłącznie z mojego roztrzepania, z którego jestem znana!

Monice Tresce – za wsparcie na każdym etapie pisania, za kawy i czekoladowe kalorie, które w cudny sposób zmieniały się wieczorami w literki. Za wszelakie uwagi i za cierpliwość, gdy kazałam jej czytać powieść w odcinkach! I za to, że Karol był faktycznie Karolem, a nie Andrzejem i za Zosię, która u mnie czasem bywała Anną. Monika, jesteś Matką Chrzestną tej książki i jeżeli kiedykolwiek zachowywałam się jak psycho-autorka, wymagając od Ciebie byś przeczytała NATYCHMIAST to, co napisałam, (a zachowywałam się tak nieustająco), to przepraszam! Mam nadzieję, że kiedyś będę czytać Twoje książki! I to dzięki Tobie ta książka jest taka gruba, bo wjechałaś mi na ambicję. Dziękuję!

Ani Krzyczkowskiej dziękuję przede wszystkim za wspólne siedzenie nocami (nie wiem Ania, kiedy Ty śpisz) i za to, że jak około trzeciej w nocy zachciało mi się pogadać, ona zawsze była, służyła radą i wsparciem. Dziękuję również za konsultacje weterynaryjne i kontrolę poprawności imion!

Monika i Ania – to dzięki Wam ta książka każdego dnia rosła i rosła!

Bognie Kozłowskiej – kochana. Tobie za wszystko! Gdybym miała wymieniać, to powstałaby kolejna gruba książka. Zatem ZA WSZYSTKO.

Marzence Grochowskiej – za to, że jedna rozmowa z nią pomaga mi odzyskać spokój. I po kilku słowach zamienionych z nią fruwam.

Pawłowi Płaczkowi za to, że stał nade mną z batem i pilnował, czy się wywiązuje z odpowiedniej ilości literek. Aleksandrowi Rogozińskiemu za to, że pomógł mi rozwiązać sytuację bez wyjścia – jak Andrzej powinien znaleźć dokumenty (obawiam się, że im więcej będę przestawać z autorem kryminałów, tym więcej ludzi będę musiała pochować w moich powieściach). Dziękuję za cierpliwość, gdy po kolei informowałam Cię kto umiera, kiedy i na co. Daliśmy radę.

Pepe i Alku – fajnie, że jesteście. Jak już kiedyś mówiłam, bez Was Warszawa jest jakaś inna. I tak bardzo mi miło, że zawsze mogę być Waszym gościem (pamiętacie, co chciałam napisać, prawda?).

Katarzynie Radziejewskiej – za wsparcie i pilnowanie mnie bym nie zrobiła zbyt dużo rzeczy, które mogłyby mi zaszkodzić. Cieszę się, że spotkałyśmy się na tym świecie!

Joli Walusiak – Skorupie – Mojej ulubionej pani profesor, za pomoc w medycznych aspektach. Gdyby ktoś kiedyś podpatrzył nasze rozmowy na facebooku, miałybyśmy z pewnością problemy! A że kilka osób w tej książce „pochowałam” zgodnie z zaleceniami Joli, to kłopoty nasze byłyby wielkie. Jola, dziękuję za pomoc i wskazówki!

Wszystkim Zosiom Krasnopolskim (Moimi czytelniczkami są Zosia Krasnopolska i Zosia Krasnopolska – Wesner) dziękuję za użyczenie nazwiska. Tak bardzo mi się podobało! Gdy tylko Zosia pojawiła się wśród czytelniczek, wiedziałam, że muszę zapytać o zgodę. Mam nadzieję, że polubiłyście Waszą Zosię.

Magdzie Fryt – za wsparcie, humor, motywację. Magda, gdyby nie Twoje dopytywania, to bym pisała dwa razy mniej:)

Anecie Stawiszynskiej – dziękuję za jej książkę o Rudzie Pabianickiej, za cudowny spacer po Popiołach, za to, że odpowiadała cierpliwie na każde, czasem najdziwniejsze moje pytania dotyczące Rudy Pabianickiej w okresie międzywojennym. Bez Ciebie to wszystko byłoby plastikowe. A tak, nawet Zajfertowa się znalazła!

Mojemu mężowi Tomkowi dziękuję za wszelakie szczegółowe aspekty dotyczące spraw technicznych. Wyglądało to mniej więcej tak:

– Słuchaj, powiedz mi, jak uszkodzić samochód, by moja bohaterka nie zauważyła, a by musiał iść do warsztatu. Może gumę złapie?
– No może. Ale zauważy.
– No dobra, to niech zauważy. Zatrzyma się i ktoś jej będzie pomagał zmienić koło. A potem co? Ten ktoś pojedzie z nią do wulkanizatora?
– A po co on ma jechać?
– No jak to po co? Bo jest miły, czuły.
– Nie pojechałby.
– Ale dla fabuły musi. Przecież może mieszkać blisko i tak towarzysko ją odwiedzić.
– Towarzysko? Ale po co?
– Matkooo, bo ona mu się podoba!
– A no chyba, że tak.
– No dobra, to będzie guma. – zadecydowałam.
– Madziaku. Nie idź na łatwiznę. Napisz, że rezystor prędkości obrotu wentylatora się przepalił.

Jak już wiecie, pozostałam przy gumie! 🙂

Agnieszce i Piotrkowi Jarosławskim – za nazwisko, którego użyłam. Szymon jest jakimś Waszym dalekim krewnym!

Dorocie Schrammek – za czarne świece i magię. Wykorzystam to jeszcze kiedyś!

Ani Piotrowskiej dziękuję za wsparcie na każdym kroku i to, że mogę obdarzyć ją wielkim zaufaniem.

Ewie Madeyskiej za wsparcie od początku do końca, motywację i zachęcanie do Scrivenera, który okazał się najlepszym narzędziem, z jakiego korzystałam do tej pory. To właśnie Ewa na jesieni już zaczęła mi przypominać, że „Czereśnie” są ważną dla mnie książką i że powinnam zacząć ją pisać jak najszybciej.

Księdzu Jędrzejowi Orłowskiemu za informacje dotyczące pochówku Anny. Te informacje pomogły mi spiąć całą książkę tak, by się wszystko skończyło dobrze. Bez księdza Jędrzeja pogubiłabym się w tym wszystkim.

Iwonie Kowalskiej – za pomoc w odkryciu zawiłości odzyskiwania powojennego mienia.

Icie Radziałowskiej – za historię o kurach. Ta, że kura wychowała szczeniaka jest prawdziwa!

Agacie Bizuk – za to, że mnie wspierała na każdym etapie pisania. Agata, czekam na Twoją kolejną powieść!

Markowi Korożanowi – za konsultacje książkowo-ginekologiczne. Dziękuję za maile z konkretami pisane o północy. (Tym razem podziękowałam! Nie zapomniałam) Magdzie Korożan też dziękuję, bo dzięki Wam jeszcze jest kilka fajnych historii do opisania. Oczywiście wszelaka zbieżność jest zupełnie przypadkowa!

Małgosi Mielcarek Żuczek, Agnieszce Kościelak i Ani Niemczyk-Janiszewskiej dziękuję za zaangażowanie w poszukiwania starych książek  o sadownictwie.

Małgosi (SercemSzyte) dziękuję również za cudne podkładki pod kubki, które umilały mi noce z kawą… I za towarzystwo. Bo tak bardzo mi było miło, gdy pisałam w nocy i miałam świadomość, że tam gdzieś też ktoś jeszcze nie śpi.

Dorocie Jaroszewskiej – za to, że pokazałaś mi swoją miłość do Łodzi – to też dzięki Tobie ta Łódź tutaj się pojawiła. Dziękuję Ci również za historię o prababci Elzie. Nie cała historia została tu opowiedziana. Dałam sobie furtkę na kontynuację. Kto wie, czy Twoja prababcia kiedyś nie stanie się główną bohaterką?

Małgorzacie Dębczyńskiej – Zachacz i Karolinie Kołodziej za fantastyczny spacer po Piotrkowskiej. Ależ wtedy było lodowato!

Wszystkim, którzy byli na spotkaniu w Empiku w Łodzi i namawiali mnie na osadzenie fabuły w Rudzie. Mam nadzieję, że Was nie zawiodłam. Ela Piotrowska, największa Łódzka patriotko, dziękuję za wszystko.

Kasi Graj za niesamowitą energię i pokazanie mi, jak to jest być „celebrytką”:))))))

Dziękuję wszystkim z grupy fanów „Magiczne miejsce” – to wszystko dla Was!

Dziękuję nieustająco mojemu wydawcy (Olga, Marysia, Mateusz, Adrian) – wreszcie napisałam grubszą książkę! (Zaraz mi powiecie, że to dlatego, że podziękowania zajmują połowę objętości, więc już kończę).

Podziękowania wszystkim czytelniczkom składam na ręce jednej z najwierniejszych. Takich, które zawsze czekają – Danusi Płachetko, dziękuję że jesteś i wspierasz dobrą energią!

Dziękuję również wszystkim tym którzy mi źle życzą (oj są tacy!) Dzięki wam jeszcze bardziej uważnie patrzę pod nogi gdy kroczę ścieżkami życia.

I najważniejsze. Dziękuję mojej rodzinie, najbliższym na których zawsze mogę polegać Rodzicom, dziadkowi Markowi, mężowi, dzieciom i bratu. Bez Was to wszystko by nie miało sensu.