życie - Magdalena Witkiewicz

Paweł Adamowicz – wspominam.

Gdy wspominam Pawła Adamowicza uśmiecham się. Miałam okazję poznać go osobiście kiedyś podczas podróży samolotem na Targi Książki w Krakowie.
Podzielę się z Wami tym wspomnieniem, do którego sama się uśmiecham…

Jechałam na Targi Książki do Krakowa. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. Promowałam chyba Zamek z piasku. Wybrałam samolot. Już w autobusie, który nas wiózł do samolotu zobaczyłam Pana Prezydenta.
Myślę sobie – przecież go znam! To mój prezydent!

Podeszłam do niego. Przedstawiłam się, powiedziałam, że mam spotkanie autorskie w Krakowie i że serdecznie go zapraszam na to spotkanie. 

Pan Prezydent miło ze mną porozmawiał, powiedział, że niestety obowiązki nie pozwalają mu przyjść. I nagle mówi. 

– Pani Magdo, ale zapraszam panią na wódkę!

O matko!
Oczywiście byłam pewna, że żartuje. 

Chwilę potem zadzwoniłam do mojego brata i mówię:
– Ty wiesz? Pan prezydent Adamowicz zaprosił mnie na wódkę!
A mój brat na to.
– Tak, tak, a mnie Angela Merkel na wino. 

Oczywiście nie uwierzył. 

Każdy, kto był na Targach w Krakowie, wie, jakie to jest targowe szaleństwo. Tłumy na ulicach, w dzień i w nocy. Wieczorem poszłam z koleżankami na wino, sobie siedzimy i dzwoni telefon. Numer nieznany.
Jedyną osobą, jaka dzwoniła wtedy z numeru nieznanego był mój brat. Więc odbieram. 

– No halo?
– Dzień dobry pani Magdo, mówi Paweł Adamowicz, byliśmy umówieni na wódkę.
– Kuba! Nie wydurniaj się! – byłam pewna, że mój brat robi mi kawał.
Pani Magdo, ale tu naprawdę Paweł Adamowicz.
– Terefere.
– Pani Magdo, może dam pani mojego asystenta.

Uwierzyłam. 

– O Boże, przepraszam pana, panie prezydencie! Byłam pewna, że to mój brat kawał sobie robi!

Faktycznie, Pan Prezydent wraz z całą ekipą z Trójmiasta (To był targowy rok poświęcony literaturze z Pomorza i Kaszub) siedział w restauracji niedaleko rynku.
Gdy wchodziłam, zobaczyłam, że przed drzwiami stał uliczny grajek. Trzymał akordeon i grał. 

Weszłam do środka, zostałam bardzo miło przywitana. Trochę porozmawialiśmy, dałam w prezencie książkę dla jego żony. Potem pan prezydent chciał zaprosić tego grajka do środka, ale obsługa się nie zgodziła. Ja pożegnałam się i wyszłam. 

Gdy wracałam na rynek, Kraków spowiła mgła. Dochodziła już chyba północ, lampy się oczywiście paliły, ale cały Kraków był we mgle.
I tej nocy spotkałam towarzystwo z Wydawnictwa Filia. Marysię, Olgę i Mateusza. Rozmawiam z nimi, opowiadam, że byłam „na wódce” z panem prezydentem, śmiejemy się.
Nagle słychać dźwięk akordeonu. 

Patrzymy, przez mgłę wyłania się jakiś tłum. Kilkanaście osób. Na przedzie idzie przygrywający na akordeonie grajek i jakiś wysoki, czymś wymachujący mężczyzna.

Widok niesamowity. Wyłaniali się z tej mgły, jak w jakimś śnie. 

Ja patrzę na wymachującego czymś mężczyznę i nagle do mnie dotarło.
– O matko! To przecież pan prezydent! – zawołałam.
– O matko! On wymachuje naszą książką! – Powiedziała Olga, albo Marysia.
– Jak z Hrabala. – skwitował Mateusz. 

I taki widok mam przed oczami. Uśmiechnięty, wesoły, wyłania się z tej ogromnej mgły i radośnie macha moim Zamkiem z piasku. 

Spoczywaj w spokoju, Panie Prezydencie. Dziękuję. Za tę uważność. 

Z nowym rokiem raźnym krokiem

Zobaczcie, jakie to dziwne, że to, co było w tym roku moim największym sukcesem, okazało się również największą porażką. Czasem tak bywa.

Zawsze wiem, że w czasie dedlajnu powinnam się trochę ruszać, by nie odchorowywać pisania niemalże przez całą dobę, a zawsze o tym zapominam.

Rok zaczął się idealnie pod względem sportowym. Biegałam, ruszałam się, tryskałam energią. Przebiegłam swoje pierwsze 7 kilometrów w życiu. A potem usiadłam do książki. „Nie ma jak u mamy”. Pisałam ją na Kaszubach, w pięknych okolicznościach przyrody, na… fotelu służącym raczej do opalania, niż do pracy. Pisałam cały dzień i pół nocy, jak to ja. A może raczej całą noc i pół dnia. Skutkiem tego była spora kontuzja. Bolała mnie noga, plecy. Teraz nie ma ostrego bólu, ale jeszcze czasem go czuję. Ale pamiętam, gdy leżałam latem na podłodze i płakałam, bo nie dawałam rady.

Zatem przestałam biegać, bo przecież nie mogłam, przestałam się ruszać, bo nie znalazłam właściwego ruchu dla mojej kontuzji. Zatem robiłam NIC.

Potem, w październiku doszła kontuzja barku. Boli mnie z różnym nasileniem. Tak, dojrzałam do tego by iść do lekarza. Nawet się dzisiaj zapisałam! Tylko wiecie, z lekarzami to ja mam tak. Egzystuję, żyję, to po co ja mam zawracać im głowę? Przecież tak naprawdę mi nic nie jest. A to, że mnie boli mnie ręka przy zapinaniu stanika? Cóż, przecież mogę chodzić bez!

Nie mogę popełnić tego samego błędu przy tym dedlajnie…

Od jakiegoś czasu zapisałam się na portalyogi.pl i ćwiczę. Na razie spokojnie i wolno, piętnastominutowe ćwiczenia na kręgosłup, ale naprawdę chcę wrócić do biegania. Pamiętam to uczucie, gdy biegłam przez las i czułam taką cudną wszechogarniającą WOLNOŚĆ. W czerwcu jadę też do sanatorium, może nauczą mnie dbać o ten mój kręgosłup.

Plan jest mój następujący:

  1. Chodzenie. Przeproszę się z kijkami i gdy pogoda będzie znośna, pójdę do lasu. 5 kilometrów
  2. Yoga. Myślę, że nie zaszkodzi, a ćwiczenia na kręgosłup nikomu nie zawadzą. A może spróbować pilatesu?
  3. Qczaj – jego trening wzmacniający mięśnie jest dość krótki i baaardzo fajny.
  4. Mata Pranamat. – też zaniedbałam ją ostatnio. Akupresura działa całkiem dobrze. Znajdę te 10 minut dziennie by poleżeć na niej.
  5. Wrócę do diety. Jeszcze trochę kilogramów przede mną. Czas zacząć drugi etap wyzwania.!
  6. WODA. Ostatnio zaniedbałam się też pod tym względem. Lepiej się czuję, gdy piję przynajmniej te 2,5 litra wody. I cera też jest dużo ładniejsza.
  7. Witaminy. Paulina z Sandiet na podstawie moich wyników krwi opracowała właściwe dla mnie witaminy.Oczywiście je już kupiłam, ale jeszcze grzecznie siedzą w zamkniętych pudełkach. Mam bardzo duży niedobór witaminy D3. A czytając za co ona odpowiada, mam wrażenie, że za WSZYSTKO.

Z tym sportem to jest tak właśnie jak z witaminami. Jak weźmiesz jedną, nie poczujesz różnicy. Jak weźmiesz kilka, też pewnie nie. Ale po jakimś czasie czujesz się lepiej i pewnie nie wiążesz tego bezpośrednio z witaminami. Zatem z lenistwa przestajesz je brać. I znowu jest gorzej.

Po raz kolejny w życiu przekonałam się, że Witaminę S. (sport) trzeba brać regularnie. Muszę brać przykład z mojego męża, który CODZIENNIE robi poranną gimnastykę i oprócz tego co drugi dzień jest na siłowni. I może nie jest najchudszy, ale na pewno jest w formie. Gdybym ja była tak dobrze zorganizowana! I tak się słuchała siebie!

U mnie jest problem taki, że nie potrafię wyegzekwować od siebie tego, co sobie sama narzucę. Nie słucham się siebie. Znacie jakiś sposób na to? Może muszę kupić sobie jakiś webinar Pani Swojego Czasu, bo inaczej zginę marnie. A nawet już sobie chyba kiedyś kupiłam i nie miałam tyle systematyczności, by go do końca obejrzeć, czy wcielić w życie.

Jeżeli popatrzeć na ostatnie pięć lat, to ruszam się całkiem sporo. Ale robię to zrywami półrocznymi. I nie jest to dobre. No cóż. Pora pamiętać o Witaminie S, podobnie jak o D3. O niej tez zapominam.

Pamiętam tylko o lekach na tarczycę, bo wiem, że bez nich nie mogę normalnie funkcjonować. Może pora sobie wmówić, że w miarę upływu lat funkcjonowanie bez witaminy S jest również niemożliwe?

Zastanawiam się też nad zainwestowaniem w fotel do pisania. Są takie z podnóżkiem i stolikiem na laptopa! Chyba trzeba w końcu porzucić mój fotel i zabrać się do pracy profesjonalnie.

Jak na razie czuję się z lekka obolała, skontuzjowana i stara. Ale wiem, że jestem w stanie to zmienić w miesiąc. Zatem do dzieła!

Szczęśliwego nowego roku kochani!

A ja wyciągam matę do Yogi, poćwiczę, a potem obejrzę z dziećmi na Netflixie Kluseczkę.

Będzie dobrze!

 

No waste, czyli za dużo wszystkiego.

Ja mam w dedlajnie kolejne przemyślenia. I chciałabym się dowiedzieć, jak Wy sobie z tym radzicie. Bo ja – cóż. Średnio. Ale się staram!
Zaczęło się wszystko od fiolek i buteleczek. Tych na wannie. Otóż przestraszyła mnie ilość zaczętych szamponów, mydeł, balsamów do ciała i innych różnych rzeczy, które kiedyś kupiłam z zamiarem zużycia i bycia piękną, a które stały w głębokim zapomnieniu.
I postanowiłam sobie jakiś miesiąc temu, że nie kupię żadnego kosmetyku, dopóki nie zużyję starych. No staram się z grubsza patrzeć na daty ważności 🙂
I powiem Wam, że naprawdę przez miesiąc nie kupiłam nic, jeżeli chodzi o kosmetyki, środki do prania i chemię do czyszczenia. A zaczęłam nieco zużywać. Owszem, brakuje mi już niektórych rzeczy, wtedy dziwnym trafem okazuje się, że niezaczęta butelka stoi w szafie, albo w szufladzie mam kilka próbek. Mówię Wam, zapasów na trzy lata…
Proszek wykańczam stary (oczywiście wolę kapsułki, ale się zawzięłam), pasty do zębów rozpoczęte cztery wykańczam, szampony, mydła i naprawdę mam olbrzymią satysfakcję, jak wyrzucę kolejną pustą butelkę, a na tej mojej wannie jest coraz więcej miejsca.

Kolejna rzecz to jedzenie. O matko. Aż się wstydzę przyznać, że zdarza mi się wyrzucać jedzenie. Jakoś ostatnio właśnie moje myśli krążą wokół tej całej filozofii „no waste”, ale jeszcze nie umiem sobie z tym poradzić. Przeczytałam ostatnio w internecie, że tylko w Polsce 9 mln ton jedzenia każdego roku ląduje na śmietniku. Nawet 4 miliony Polaków przyznają się do wyrzucania jedzenia każdego dnia. Aż trzy razy więcej osób robi to przynajmniej raz w tygodniu. A ile osób się nie przyznaje? Statystycznie w koszu czteroosobowej rodziny ląduje 200 zł. Miesięcznie to 2400. Jakieś wakacje już by można za to zorganizować, a ile książek kupić?

Jak sobie poradzić z tym, by nic nie wyrzucać? Ja sama zrobiłam ostatnio porządki w kuchennych szafkach i niestety było sporo rzeczy przeterminowanych. Znalazłam też zapasy. Zapasy, jakby mnie zamknęli w domu na miesiąc. Chociaż w dobie zakupów spożywczych internetowych to nie byłby problem… Z orzechowych zapasów zrobiłam jednego dnia ciasto, a drugiego muffinki, a trzeciego kokosanki z żelaznych zapasów wiórków kokosowych. (Po co mi 4 wielkie paczki wiórków???)
Z zamrażarki wyjęłam ryby. Chyba 3 różne gatunki, zrobiłam z nich improwizację na temat ryby po grecku.
Jak sobie radzicie z planowaniem jedzenia? Siadacie jednego dnia, w sobotę i planujecie co będzie na obiad w poszczególne dni? Czy na żywioł?

Dlaczego nikt w szkole nas nie uczy organizacji życia domowego? Takie przystosowanie do życia w rodzinie byłoby całkiem niezłe. Ja wiem, tego powinniśmy się nauczyć w domu, ale ja niestety nigdy nie zwracałam uwagi, jak robi to moja mama. Ona potrafiła ugotować zupę z niczego i z niczego ugnieść najlepsze ciasto na świecie. I zawsze wystarczało tego jedzenia dla naszej rodziny i ewentualnych niespodziewanych gości. Miała zapasy, owszem, ale ileż można mieć zapasów w dwupokojowym mieszkaniu?

Woreczki z firanki maruna.pl

Poza tym reklamówki. Reklamówki, torby, worki foliowe, torebeczki. Mam wrażenie, że zajmuje to wszystko połowę mojej kuchni. Od miesiąca mam żelazną zasadę, że nie kupuję reklamówek. Nie biorę ich ze sklepu. Zawsze mam swoją torbę, albo koszyk, albo jedną z tych stu reklamówek, które wiszą w kuchni. Macie pomysł na wykorzystanie tychże?
Dzisiaj koleżanka na facebooku pokazała woreczek z firanki, który zabiera do sklepu, by zapakować w nie pieczywo. Może to też sposób? Widziałam też takie woreczki na warzywa, tak, te warzywa, które sprzedają nam w sklepie, uprzednio zapakowane do małych foliowych woreczków. Jednak u mnie to chyba nie jest jeszcze ten etap, ale kto wie?

Tu możesz poczytać o woreczkach. 

Tutaj jest instrukcja obsługi szycia woreczków.

Zawsze patrzyłam z przymrużeniem oka na modę minimalizmu, która kilka lat temu zapanowała w Polsce, jednak z biegiem czasu mam wrażenie, że zarastam w rzeczy, które zupełnie są mi niepotrzebne. Owszem ładne, ale kompletnie nieprzydatne. I nawet nie cieszą już oka.

Zobaczcie ile książek napisano o minimalizmie!

I nawet książki. Książki, które mam na półce są też w ebookach, mam je na czytniku, a w większości są też w abonamencie Legimi. Całe szczęście, że mama moja ma duży dom i wielką bibliotekę, przetransportuje je do niej…

Co robicie z rzeczami, które są jeszcze w dobrym stanie, całkiem ładne, ale Wam już się znudziły? I naprawdę, naprawdę potrzebujecie zmian?
Ja kupiłam sobie nowy mikser, bo ten w moim domku letniskowym się popsuł. Mikser o którym marzyłam od lat.

I z biegiem czasu dochodzę do wniosku, że lepiej mieć jest jedną rzecz, ale bardzo dobrą, niż wiele takich z których nie jestem do końca zadowolona. To tak jak z przyjaciółmi. Fajnie, gdy jest jeden, ale najlepszy.

Idę teraz sprzątać garderobę. Włóczki i tkaniny. Na szczęście Przyjaciółka potrzebuje włóczki i tkaniny do terapii zajęciowej w domu opieki dla starszych osób. To oddam to, co niepotrzebne. Zastawa stołowa leci do rodziny, której się spalił dom, dam też kilka obrusów i pościel z Kubusiem Puchatkiem, bo przecież moje dzieci na Kubusia już są za dorosłe;)

No i widzicie, takie przemyślenia. Na gazie rosół, bo mam w szafce milion paczek makaronów, a potem będzie krem z buraków. Gdyż buraki kupiłam juz dawno temu i jeszcze ich nie wykorzystałam.
Jeżeli macie jakąś receptę na to, o czym piszę, koniecznie się nią podzielcie. A ja idę do garderoby. Włączę sobie jakiegoś audiobooka i zobaczę, jakie skarby kryje moja garderoba. A kryje z pewnością! (miałam to zrobić wczoraj, ale nie dałam rady!)
Z ubraniami jeszcze nie robię porządku. Jakoś nie mam na razie do tego melodii. No bez przesady:)

I jeszcze jedno. Kolega mi opowiedział o projekcie, który rusza już niedługo w związku z marnowaniem jedzenia w restauracjach. Popieram!

Artykuł ten jest zaczerpnięty z newslettera z wyłącznie dobrymi wiadomościami. Będzie mi miło, gdy się zapiszesz!

Jeszcze jako bonus chciałam przytoczyć list Magdy (za jej przyzwoleniem).

U mnie zaczęło się podobnie 😉 Też od butelek, niezużytych kremów pokrytych warstwą kurzu…. Wtedy też – podobnie jak i Ty zorientowałam się, że utonęłam w reklamówkach, zapasach, przeterminowanych przyprawach, książkach do których już nie wracam, albo których w ogóle nie przeczytałam….
Przypomniałam sobie o starej książce, która nauczyła mnie jak wkraczać w dorosłość, a na którą kiedyś – jeszcze jako nastolatka natknęłam się przypadkiem w bibliotece.Nie pamiętałam jednak autora, tytułu już tym bardziej nie…Ale mam przyjaciółkę. Wiekową. Taką po 60 – i tak – to jest najlepsze towarzystwo dla 30-latki…. Gabi jest cudowna, bardzo zorganizowana i na swojej 30- metrowej kawalerce ma cudownie zorganizowaną przestrzeń, o której ja w tamtej chwili mogłam pomarzyć na swoich 60 metrach…
Dostałam od niej tę książkę:

Nie jest to ta sprzed lat, ale również bardzo fajna… Podręcznik dla szkół zasadniczych i średnich rolniczych… Czyli kiedyś chyba jednak w szkołach tego uczyli 😉 W ogóle szkoła kiedyś a szkoła dziś to ogromna przepaść pedagogiczna…
Jednorazówki zużyłam jako worki na plastikowe śmieci. Zaopatrzyłam się w materiałowe torby, których zawsze noszę w torebce dwie, na wypadek gdyby po zakupach nie chciało mi się jej odłożyć z powrotem do torebki mam wtedy drugą zapasową 😉 Czasem zdarza się jednak, że i taka jednorazowa jednak się pojawi – wyrzucam od razu bez sentymentu do plastikowych śmieci…
Kosmetyki przesegregowałam i porozdawałam. Też zapewne masz za dużo nieotwartych pudrów, szminek, szamponów, farb do włosów, z których możesz zrobić piękną paczkę dla przyjaciółki…
Podobnie pozbyłam się niepotrzebnych durnostojek i nienoszonych już ubrań… Ja miałam więcej miejsca, przyjaciele szczęśliwi… Dziś ozdobą u mnie w domu są okazjonalnie – jarzębina w wazonie, bez, szyszki, żołędzie i kasztany w szklanych miseczkach, kolorowe jesienne liście, dynie, wrzosy… Naturalnie i pięknie, i możesz to potem wrzucić do wiaderka z odpadami bio…
Zupę gotuję w 5L garze, zjadamy ile chcemy, resztę pakuję w słoiki i chowam w lodówkę. Kotletów też robię zawsze więcej i mrożę – z czasem masz szybkie obiadki, kiedy wpadasz głodna do domu i nie masz nic na obiad…
W tym roku urzędowałam na działce z Gabi – poprosiła o pomoc bo już sama nie dawała rady… i ostatnio – robiąc zakupy na święta – okazało się, że… nie potrzebuję przypraw! Mam z działki czosnek, zamrożony szczypior, pietruszkę i koper, zasuszoną ostrą papryczkę i nawet grzyby z tegorocznych zbiorów… Cebulę trzymam w piwnicy – zawsze kupuję w workach, podobnie jak i ziemniaki…. Wystarczy po drodze z pracy wziąć z piwnicy…
Książki oddałam do biblioteki, i ustaliłam żelazną zasadę, że nie kupię ani jednej książki do której wiem, że już nie wrócę. Książki jednak mają to do siebie, że i dostaje je okazjonalnie od przyjaciół – znów zapełniła mi się specjalnie utworzona na ten cel półka na regale z książkami „Do oddania”, ale ostatnio szwagierka uświadomiła mnie, że istnieją na faceboku grupy w stylu „Sprzedaż, wymiana książek” – zapisałam się chyba do trzech – postanowiłam, że w przyszłym roku sprzedam, bądź wymienię na inne… Na te sprzedane – mam ustawioną skarbonkę, z której pieniądze przeznaczę na rzeczy do mojego własnego ogrodu – tak, zaraziłam się od Gabi i kupiłam działkę po tym jak zobaczyłam, że moje półki w piwnicy uginają się od pysznych zdrowych soków, ogórków, dżemów, powideł, marynowanych grzybków a nawet sezonowego leczo !
Tutaj też z pomocą przyszły grupy, tym razem ogrodowe – sprzedaż/wymiana nasion, bo po co płacić za coś co ktoś chętnie wymieni na coś z Twojej własnej działki?
Włóczka… Mam tylko jedno pudełko. Z aktualnymi kolorami na kolorowy zimowy szalik na szyję i szal zamiast koca na zimowe wieczory z książką… Kolejna żelazna zasada- nie kupuję nowych dopóki nie skończę aktualnego projektu. Z resztek robię kwadraty, które potem łączę i przerabiam na narzutę – piękna ozdoba kanapy ! Moja ciocia wyczarowuje jeszcze z resztek pokrowce na poduszki i ozdoby na okna.
W przyszłym roku malutki schowek w moim domu zostanie przerobiony na spiżarnię, w której staną – zgodnie z wyliczeniami potrzebowymi – ręczniki papierowe, papier toaletowy, środki higieniczne, płyny do naczyń, tabletki do zmywarki, odkamieniacz do ekspresu, a w osobnych oczywiście szafkach – kasze, makaron, ryże, takie produkty suche. Usiadłam, wyliczyłam ile zużywamy miesięcznie tych rzeczy, pomnożyłam przez 10 ( nie wszystko zużyjesz w miesiąc) i postanowiłam zakupić w styczniu – chemię w hurtowni bo taniej, produkty suche tuz po świętach na promocji – to są rzeczy z długimi terminami ważności często zamawiane przez sklepy z nastawieniem na zakupowy szał. A potem się okazuje, że przesadzili i wyprzedają – warto to wykorzystać…
Przy moim biurku stanął regał biurowy – posegregowane dokumenty powpinałam w opisane segregatory. Fajnie jest nie tonąć już w papierach i nie kopać jak kret w poszukiwaniu jednego ważnego papierka tylko podejść do biurka znaleźć odpowiedni segregator, wyjąć z niego teczkę z odpowiednim opisem i wyciągnąć ten ważny papierek w mniej niż 2 minuty…
Przede mną długa jeszcze droga, ale w tym momencie, moje życie jest tak dobrze zorganizowane, że odżywiam się lepiej, mam dla siebie więcej czasu i jestem – najzwyczajniej w świecie- szczęśliwa…
Warto odgruzować swoje życie 😉 Trzymaj się założonych przez siebie planów i nie wahaj się przed wyrzuceniem czy oddaniem – zrób miejsce dla siebie i pozwól by zamiast rzeczy zamieszkał w Twoim domu spokój i szczęście 😉
Pozdrawiam serdecznie i – dziękując za „Czereśnie” – moją inspirację i odstresowywacz, życzę spokojnych i serdecznych świąt 🙂
Magdalena Siembida.

Biblioterapia

Dzielę się z Wami artykułem. Tak sobie myślę, że to jestem cała ja. Ten kierunek, w którym chcę podążać. <3

Lekarka ludzkich dusz czyli terapeutyczna moc książek Magdaleny Witkiewicz.

 Co nam daje czytanie? Jak to jest, że spisane, a potem czytane słowa wywołują tyle emocji? I dlaczego tak tęsknimy za kolejnymi książkami ulubionego autora? Czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad terapeutyczną rolą książek?

Magdalena Witkiewicz nazywana jest mistrzynią szczęśliwych zakończeń, lekarką ludzkich dusz. Nie bez powodu: jej książki mają moc terapeutyczną, o czym ciągle mówią i piszą czytelniczki.

Autorka ma niezwykłą zdolność pisania o sprawach trudnych i poważnych w lekki sposób. Daje się poznać jako wrażliwa osoba, ale i przyjaciółka z sąsiedztwa. Po lekturze jej książek mamy ochotę przytulić wszystkich bliskich i rozmawiać, długo rozmawiać, o bohaterach, którzy są tacy jak my.

Marzena Grochowska, coach i trener biznesu, już dawno dostrzegła terapeutyczną moc powieści Witkiewicz: Kiedy po raz pierwszy miałam kontakt z literaturą Magdaleny Witkiewicz, a był to „Milaczek”, pomyślałam sobie: cóż za radosna książka, przy której tak szybko odpoczęłam, uspokoiłam swoje wnętrze i naładowałam się pozytywną energią. Przy każdej kolejnej odkrywałam siebie na tysiące sposobów i byłam pewna, że ta książka jest o mnie i o moim życiu.  „W Cześć co słychać” miałam już pewność, że książki  Magdaleny mają moc terapeutyczną, są swoistą terapią dla duszy.

Biblioterapia, bo tak nazywa się ten proces, to leczenie słowem, swoisty dział psychologii czytelnictwa.To ukierunkowany rodzaj poradnictwa terapeutycznego w dziedzinach takich jak medycyna, psychologia, psychiatria, pedagogika czy socjologia. To również poradnik w rozwiązywaniu problemów życiowych.  W każdym z tych terapeutycznych przekazów zawsze chodzi o to, aby pomogły czytelnikowi zrozumieć sytuację czy też kontekst, w którym się aktualnie znajduje. Aby dały wsparcie i nadzieję oraz porządkowały życiowy chaos. Celem biblioterapii jest pokonywanie psychicznej izolacji, uczenie sztuki mówienia o własnych potrzebach, ukazywanie właściwej postawy moralnej w obliczu życiowych zawirowań czy  ludzkiego cierpienia.

Książki mają regenerować system nerwowy i psychikę człowieka– opowiada Marzena Grochowska – Książka, aby mogła stać się biblioterapeutą  musi spełniać kilka kluczowych funkcji. W pierwszej kolejności ma dostarczać nowych doświadczeń o otaczającym świecie i ma wyznaczać nową jakość życia, co zabezpiecza jej funkcja katartyczna. Ma inspirować do zmiany zachowań, czyli spełniać funkcje wychowawczą, ma rozwiązywać niektóre zadania życiowe, czyli zabezpieczać funkcję utylitarną. Ma również przekonać czytelnika do wglądu w siebie, poszukiwań informacji o swoim stanie wewnętrznym. Książka ma kształcić umiejętności wyrażania siebie i uwrażliwiać na konkretne problemy. Tym samym  mamy posiąść wiedzę radzenia sobie z życiowymi problemami.  Niezwykle istotna jest również funkcja ludyczna, dzięki której czytelnik relaksuje się i nabiera wiatru w żagle.

Magdalena Witkiewicz pisze o życiu i o życiowych problemach, które dotyczą każdego z nas.Historie zawarte w jej powieściach napisało samo życie. Najpiękniejsze jest to, że czytelnik szybko odnajduje się w bohaterze i szybko się z nim identyfikuje. Pomiędzy wersami pięknej opowieści odbywa się terapia, której czytelnik nawet nie jest świadom. Przestaje czuć się samotny, pozostawiony ze swoim problemem. Ma przestrzeń, aby o swoim życiu pomyśleć inaczej, ale i poczucie wsparcia i świadomość, że nie jest sam.

Magdalena Witkiewicz  w swoich powieściach w niezwykle delikatny sposób porusza bardzo ważne kwestie. Pisze o sprawach trudnych, chorobach, śmierci, zdradach, braku pewności siebie i wiary we własne możliwości. Opowiada o relacjach, bólu, rozczarowaniach, o samotności czy trudach macierzyństwa. Ta autorka ma absolutnie terapeutyczne wyczucie jak przedstawić problem i jak poprowadzić czytelnika do miejsca, gdzie czeka na niego nadzieja. Autorka  wzrusza do łez i rozśmiesza, potem przytula czytelnika i okrywa niewidzialnym kocem po to, aby na końcu metaforycznie powiedzieć: dasz radę. Co najważniejsze, zakończenia jej powieści to swoisty bilet do lepszego życia. Ono  zawsze jest bezpieczne, wspierające i motywujące do działania.

Powieści polecane przez Polskie Towarzystwo Biblioterapeutyczne (Projekt „Wyspy” koordynowany przez Magdalenę Prokopowicz)

  • Opowieść niewiernej (brak miłości w małżeństwie, zdrada, pracoholizm),
  • Zamek z piasku (relacje damsko-męskie, zdrada),
  • Cześć, co słychać? (aborcja, zdrada),
  • Pierwsza na liście (choroba nowotworowa, też przyjaźń),
  • Po prostu bądź (miłość, strata bliskiej osoby, niespełnienie oczekiwań rodziców)
  • Czereśnie zawsze muszą być dwie (tutaj też strata bliskiej osoby, miłość, relacje)

 

 

Kaszubski Jet lag

O matko. To, co ja teraz czuję, to klasyczny Jet lag. A zawsze dziwiłam się Marzence, że ona się tak źle czuje, jak powraca z dalekich stron.

Co to Jet lag?

Mniej naukowo, znaczy to, że po dalekiej podróży nie możesz do siebie dojść, bo czujesz się jak kupa. Ot po prostu. Bardziej naukowa definicja poniżej:

Jet lag wywoływany jest przez zaburzenia homeostazy organizmu występujące podczas podróży. Jet lag przejawia się zaburzeniem procesów fizjologicznych zależnych od rytmu okołodobowego oraz zależnych od zmiany dobowego rytmu wydzielania hormonów, przede wszystkim „hormonu snu” – melatoniny i kortyzolu. (źródło)

U mnie się chyba wszystko zaburzyło. Ja się też źle czuję. Bardzo. Pewnie dziwisz się, co ta Witkiewicz wypisuje, wróciła z Kaszub i ma Jet lag. O tym za chwilę:)

Ja wiem tyle, że wysłałam dzieci do szkoły i mam wrażenie, że mam niemal wszystkie klasyczne objawy tego ustrojstwa.

  • niemożność skupienia uwagi,
  • zmęczenie
  • zaburzenia apetytu i zaburzenia żołądkowo-jelitowe,
  • złe samopoczucie
  • dezorientacja,
  • senność,
  • ból głowy

Powróciłam z Kaszub, ale czuję się jakbym podróżowała daleko. Na wschód. Bo na wschód podobno jest gorzej.
Taki pourlopowy stan naprawdę jest dokładnie tym samym, co jet lag spowodowany zmianą czasu. Bo u mnie, moi drodzy czas również się zmienił. O 6.30 dzwoni budzik. Przez całe wakacje budzik dzwonił sporadycznie, albo wcale.

Nawet muszę się Wam przyznać, że kiedyś mój syn umówił się z kolegą na 11, nastawiłam budzik na 10, by syn się nie spóźnił. Gdy się chodzi spać o 3 w nocy, to ten zegar biologiczny się bardzo przesuwa. Przecież ja się czuję tak, jakbym wróciła ze strefy czasowej przesuniętej o 4 godziny? To dokładnie tak, jakbym była na Barbadosie, albo na Wyspach Dziewiczych.

Moi drodzy, czy gdybyście wrócili z Wysp Dziewiczych, nie bylibyście zmęczeni? Albo z Brazylii, czy innej Gwadelupy? Z pewnością byście padali ze zmęczenia!

Poszlibyście po prostu spać, wzdychając, że macie jet lag.

Ja też mam jet lag. Kaszubski. Mój własny prywatny kaszubski jet lag. Popatrzcie na rysunek obok. Przecież godzina, o której wstaję teraz, była w wakacje środkiem nocy!

Cóż robić? Jak żyć? Jak spać i jak nie spać? Jak się przełączyć z trybu „wakacje” na tryb „szkoła”? PSTRYK!

Naprawdę rozkręcam się dopiero po jedenastej, kiedy to w wakacje budziłam się do życia.

Rano nie mogę zrobić nic. A co radzą specjaliści?

Poszperałam w necie i wiem tyle, że trzeba to przetrwać. Że po kilku dniach organizm sam powinien się dostosować do zmian. Tylko tak sobie myślę, że trzeba być konsekwentnym i nie fundować już rewolucji naszemu organizmowi. Obawiam się, że znaczy to, iż w weekend powinniśmy również iść spać o 23, a wstać o 6 rano. Bo inaczej nasz organizm stwierdzi, że znowu podróżujemy i w poniedziałek będziemy mieli kolejny kryzys. Na razie zapisałam się do grupy na Facebooku Ranne Ptaki i zamierzam słowa wprowadzać w czyn. Pierwszy tydzień będzie ciężki, ale podejmę wyzwanie.

PLAN:

  1. Chodzić spać przed 24
  2. Nie ucinać sobie drzemek porannych, popołudniowych i wieczornych
  3. Wstawać od razu, gdy zadzwoni budzik (a nie ustawiać sobie milion drzemek)

Nie wyczerpałam tematu. Dużo czytam o tym, bo czuję, że usystematyzowanie mojego snu pomogłoby mi bardzo w życiu. Zarówno tym zawodowym, jak i rodzinnym. Obiecuję, że się z Wami podzielę tą wiedzą, jak również pokażę książki, które pomogły mi tę wiedzę zgłębić, a jest ich całkiem sporo!

I pamiętajcie. Nie czytajcie do trzeciej w nocy. Bo potem mogą być te same objawy:) Ale jak wiemy, czasem w książkach zagina się czasoprzestrzeń i tam zupełnie inaczej płynie czas. Gdy za długo będziecie czytać, to jet lag książkowy murowany:)

 

 

 

 

 

Lubisz dostawać listy? Zapisz się do newslettera pełnego dobrej energii!

Czasem piszę do Was listy. O wszystkim. O mnie, o dzieciach, o bałaganie. O tym o czym myślę wieczorową porą, albo o poranku. Dzielę się z Wami moim życiem, bo przecież z ludźmi, którymi lubisz, dzielisz się tym… Zapraszam do mojego świata!