styczeń 2019 - Magdalena Witkiewicz

Paweł Adamowicz – wspominam.

Gdy wspominam Pawła Adamowicza uśmiecham się. Miałam okazję poznać go osobiście kiedyś podczas podróży samolotem na Targi Książki w Krakowie.
Podzielę się z Wami tym wspomnieniem, do którego sama się uśmiecham…

Jechałam na Targi Książki do Krakowa. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. Promowałam chyba Zamek z piasku. Wybrałam samolot. Już w autobusie, który nas wiózł do samolotu zobaczyłam Pana Prezydenta.
Myślę sobie – przecież go znam! To mój prezydent!

Podeszłam do niego. Przedstawiłam się, powiedziałam, że mam spotkanie autorskie w Krakowie i że serdecznie go zapraszam na to spotkanie. 

Pan Prezydent miło ze mną porozmawiał, powiedział, że niestety obowiązki nie pozwalają mu przyjść. I nagle mówi. 

– Pani Magdo, ale zapraszam panią na wódkę!

O matko!
Oczywiście byłam pewna, że żartuje. 

Chwilę potem zadzwoniłam do mojego brata i mówię:
– Ty wiesz? Pan prezydent Adamowicz zaprosił mnie na wódkę!
A mój brat na to.
– Tak, tak, a mnie Angela Merkel na wino. 

Oczywiście nie uwierzył. 

Każdy, kto był na Targach w Krakowie, wie, jakie to jest targowe szaleństwo. Tłumy na ulicach, w dzień i w nocy. Wieczorem poszłam z koleżankami na wino, sobie siedzimy i dzwoni telefon. Numer nieznany.
Jedyną osobą, jaka dzwoniła wtedy z numeru nieznanego był mój brat. Więc odbieram. 

– No halo?
– Dzień dobry pani Magdo, mówi Paweł Adamowicz, byliśmy umówieni na wódkę.
– Kuba! Nie wydurniaj się! – byłam pewna, że mój brat robi mi kawał.
Pani Magdo, ale tu naprawdę Paweł Adamowicz.
– Terefere.
– Pani Magdo, może dam pani mojego asystenta.

Uwierzyłam. 

– O Boże, przepraszam pana, panie prezydencie! Byłam pewna, że to mój brat kawał sobie robi!

Faktycznie, Pan Prezydent wraz z całą ekipą z Trójmiasta (To był targowy rok poświęcony literaturze z Pomorza i Kaszub) siedział w restauracji niedaleko rynku.
Gdy wchodziłam, zobaczyłam, że przed drzwiami stał uliczny grajek. Trzymał akordeon i grał. 

Weszłam do środka, zostałam bardzo miło przywitana. Trochę porozmawialiśmy, dałam w prezencie książkę dla jego żony. Potem pan prezydent chciał zaprosić tego grajka do środka, ale obsługa się nie zgodziła. Ja pożegnałam się i wyszłam. 

Gdy wracałam na rynek, Kraków spowiła mgła. Dochodziła już chyba północ, lampy się oczywiście paliły, ale cały Kraków był we mgle.
I tej nocy spotkałam towarzystwo z Wydawnictwa Filia. Marysię, Olgę i Mateusza. Rozmawiam z nimi, opowiadam, że byłam „na wódce” z panem prezydentem, śmiejemy się.
Nagle słychać dźwięk akordeonu. 

Patrzymy, przez mgłę wyłania się jakiś tłum. Kilkanaście osób. Na przedzie idzie przygrywający na akordeonie grajek i jakiś wysoki, czymś wymachujący mężczyzna.

Widok niesamowity. Wyłaniali się z tej mgły, jak w jakimś śnie. 

Ja patrzę na wymachującego czymś mężczyznę i nagle do mnie dotarło.
– O matko! To przecież pan prezydent! – zawołałam.
– O matko! On wymachuje naszą książką! – Powiedziała Olga, albo Marysia.
– Jak z Hrabala. – skwitował Mateusz. 

I taki widok mam przed oczami. Uśmiechnięty, wesoły, wyłania się z tej ogromnej mgły i radośnie macha moim Zamkiem z piasku. 

Spoczywaj w spokoju, Panie Prezydencie. Dziękuję. Za tę uważność. 

Z nowym rokiem raźnym krokiem

Zobaczcie, jakie to dziwne, że to, co było w tym roku moim największym sukcesem, okazało się również największą porażką. Czasem tak bywa.

Zawsze wiem, że w czasie dedlajnu powinnam się trochę ruszać, by nie odchorowywać pisania niemalże przez całą dobę, a zawsze o tym zapominam.

Rok zaczął się idealnie pod względem sportowym. Biegałam, ruszałam się, tryskałam energią. Przebiegłam swoje pierwsze 7 kilometrów w życiu. A potem usiadłam do książki. „Nie ma jak u mamy”. Pisałam ją na Kaszubach, w pięknych okolicznościach przyrody, na… fotelu służącym raczej do opalania, niż do pracy. Pisałam cały dzień i pół nocy, jak to ja. A może raczej całą noc i pół dnia. Skutkiem tego była spora kontuzja. Bolała mnie noga, plecy. Teraz nie ma ostrego bólu, ale jeszcze czasem go czuję. Ale pamiętam, gdy leżałam latem na podłodze i płakałam, bo nie dawałam rady.

Zatem przestałam biegać, bo przecież nie mogłam, przestałam się ruszać, bo nie znalazłam właściwego ruchu dla mojej kontuzji. Zatem robiłam NIC.

Potem, w październiku doszła kontuzja barku. Boli mnie z różnym nasileniem. Tak, dojrzałam do tego by iść do lekarza. Nawet się dzisiaj zapisałam! Tylko wiecie, z lekarzami to ja mam tak. Egzystuję, żyję, to po co ja mam zawracać im głowę? Przecież tak naprawdę mi nic nie jest. A to, że mnie boli mnie ręka przy zapinaniu stanika? Cóż, przecież mogę chodzić bez!

Nie mogę popełnić tego samego błędu przy tym dedlajnie…

Od jakiegoś czasu zapisałam się na portalyogi.pl i ćwiczę. Na razie spokojnie i wolno, piętnastominutowe ćwiczenia na kręgosłup, ale naprawdę chcę wrócić do biegania. Pamiętam to uczucie, gdy biegłam przez las i czułam taką cudną wszechogarniającą WOLNOŚĆ. W czerwcu jadę też do sanatorium, może nauczą mnie dbać o ten mój kręgosłup.

Plan jest mój następujący:

  1. Chodzenie. Przeproszę się z kijkami i gdy pogoda będzie znośna, pójdę do lasu. 5 kilometrów
  2. Yoga. Myślę, że nie zaszkodzi, a ćwiczenia na kręgosłup nikomu nie zawadzą. A może spróbować pilatesu?
  3. Qczaj – jego trening wzmacniający mięśnie jest dość krótki i baaardzo fajny.
  4. Mata Pranamat. – też zaniedbałam ją ostatnio. Akupresura działa całkiem dobrze. Znajdę te 10 minut dziennie by poleżeć na niej.
  5. Wrócę do diety. Jeszcze trochę kilogramów przede mną. Czas zacząć drugi etap wyzwania.!
  6. WODA. Ostatnio zaniedbałam się też pod tym względem. Lepiej się czuję, gdy piję przynajmniej te 2,5 litra wody. I cera też jest dużo ładniejsza.
  7. Witaminy. Paulina z Sandiet na podstawie moich wyników krwi opracowała właściwe dla mnie witaminy.Oczywiście je już kupiłam, ale jeszcze grzecznie siedzą w zamkniętych pudełkach. Mam bardzo duży niedobór witaminy D3. A czytając za co ona odpowiada, mam wrażenie, że za WSZYSTKO.

Z tym sportem to jest tak właśnie jak z witaminami. Jak weźmiesz jedną, nie poczujesz różnicy. Jak weźmiesz kilka, też pewnie nie. Ale po jakimś czasie czujesz się lepiej i pewnie nie wiążesz tego bezpośrednio z witaminami. Zatem z lenistwa przestajesz je brać. I znowu jest gorzej.

Po raz kolejny w życiu przekonałam się, że Witaminę S. (sport) trzeba brać regularnie. Muszę brać przykład z mojego męża, który CODZIENNIE robi poranną gimnastykę i oprócz tego co drugi dzień jest na siłowni. I może nie jest najchudszy, ale na pewno jest w formie. Gdybym ja była tak dobrze zorganizowana! I tak się słuchała siebie!

U mnie jest problem taki, że nie potrafię wyegzekwować od siebie tego, co sobie sama narzucę. Nie słucham się siebie. Znacie jakiś sposób na to? Może muszę kupić sobie jakiś webinar Pani Swojego Czasu, bo inaczej zginę marnie. A nawet już sobie chyba kiedyś kupiłam i nie miałam tyle systematyczności, by go do końca obejrzeć, czy wcielić w życie.

Jeżeli popatrzeć na ostatnie pięć lat, to ruszam się całkiem sporo. Ale robię to zrywami półrocznymi. I nie jest to dobre. No cóż. Pora pamiętać o Witaminie S, podobnie jak o D3. O niej tez zapominam.

Pamiętam tylko o lekach na tarczycę, bo wiem, że bez nich nie mogę normalnie funkcjonować. Może pora sobie wmówić, że w miarę upływu lat funkcjonowanie bez witaminy S jest również niemożliwe?

Zastanawiam się też nad zainwestowaniem w fotel do pisania. Są takie z podnóżkiem i stolikiem na laptopa! Chyba trzeba w końcu porzucić mój fotel i zabrać się do pracy profesjonalnie.

Jak na razie czuję się z lekka obolała, skontuzjowana i stara. Ale wiem, że jestem w stanie to zmienić w miesiąc. Zatem do dzieła!

Szczęśliwego nowego roku kochani!

A ja wyciągam matę do Yogi, poćwiczę, a potem obejrzę z dziećmi na Netflixie Kluseczkę.

Będzie dobrze!

 

Lubisz dostawać listy? Zapisz się do newslettera pełnego dobrej energii!

Czasem piszę do Was listy. O wszystkim. O mnie, o dzieciach, o bałaganie. O tym o czym myślę wieczorową porą, albo o poranku. Dzielę się z Wami moim życiem, bo przecież z ludźmi, którymi lubisz, dzielisz się tym… Zapraszam do mojego świata!